Ej, słuchaj no! Miami Traffic Racer to taka gierka, która śmiga po ulicach Miami szybciej niż Ty na obiedzie u babci z myślą o deserze. To klasyk gatunku arcade racing, czyli w skrócie – gaz do dechy, palmy na boki i neonowe światła, które błyszczą mocniej niż moja twarz po maratonie śmiania się z memów.
Nie oczekuj tu fabuły godnej Netflixa, bo to wyścigi w czystej postaci – pędzisz przez miasto, lawirujesz między samochodami jak mistrz parkietu na weselu, a Twoim celem jest jedno: być NAJSZYBSZYM. Brzmi prosto? Jasne, ale tu trafiasz w takie korki, że nawet bohaterowie Fast & Furious zaczynają się pocić. Każdy wyścig to okazja, by zgarnąć punkty, odblokować nowe bryki i podkręcić te, które już masz – no bo kto nie lubi mieć furę, która zmiata konkurencję? (No dobra, ja też nie, ale serio…)
Sterowanie? Prościutkie. Tap – jedziesz, swipe – manewrujesz jak ninja, a jeszcze przy tym czujesz wirtualny wiatr we włosach (chyba, że masz łysinę, to już mniej spektakularne). Gra jest tak przystępna, że nawet babcia z cukierni by ogarnęła, a jednocześnie na tyle angażująca, że nawet Twój kumpel, który zawsze kończy wyścigi na ostatnim miejscu, poczuje ten dreszczyk emocji (albo nerwy, bo wiadomo – bliskie spotkania z innymi autami są tu na porządku dziennym).
A teraz najlepsze: tryby gry. Mamy tu i tryb multiplayer, gdzie możesz sprawdzić na ile Twoi znajomi to faktycznie kumple, kiedy zaczynacie walczyć o loot (czytaj: lepszą pozycję w wyścigu). Albo klasyczny time trial, gdzie ścigasz się z czasem i próbujesz nie zrobić z siebie kozaka, który zderza się z każdym napotkanym autem. Generalnie – idealna gra na obczajenie swoich refleksów i cierpliwości, zwłaszcza jak ktoś zacznie zajeżdżać Ci drogę w najmniej oczekiwanym momencie.
Na koniec powiem szczerze, że Miami Traffic Racer to takie turbo-koktajlowe połączenie słońca, palm i zupełnie zwariowanej jazdy. A jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak to jest poczuć się jak gwiazda ulicy bez mandatu i zniszczonego auta – to właśnie TO jest Twoja gra. Wskakuj, bo ulice Miami czekają, a ja już zakładam kask – wirtualnie, ale zawsze!